Inspiracje

TELEGRAMY Z PODRÓŻY DO CHIN 

Telegramy z podróży z Kambodży, przez Tajlandię i Laos do Chin 2018

Jadąc z Kambodży do Chin starałem się robić zdawkowe relacje w mediach społecznościowych. Po powrocie zebrałem to do kupy, trochę poprawiłem i wyszła fantastyczna pamiątka, a dla czytelnika inspiracja do podróży.

9, 10, 11 kwietnia

Start. Znowu na szlaku. Czynimy to, co ludzie czynili od zawsze. Wędrujemy. Wędrówka od wycieczki różni się tym, czym gra RPG od potyczek w kółko i krzyżyk. Nigdy nie wiesz, na jakiej planszy się znajdziesz i jakie niespodzianki przygotował dla ciebie Wielki Architekt. Internetu może raczej nie być niż być. Pisząc te słowa z podłogi rozklekotanego, pozbawionego świateł minivana, wygód także bym się nie spodziewał. Lecz nie o wygody w wędrówce chodzi. Plan: z Kambodży do Tajlandii, Laotański Nowy Rok w Laosie no i po kilku latach powrót na chińską prowincję – tym razem Yunnan, Tama Trzech Przełomów, Syczuan i chiński Tybet. Kontakt w sprawach zawodowych i prywatnych przez jakiś czas będę miał ograniczony. Do zobaczenia po powrocie.
Update. Minivan bez świateł pośród ciemności, dzięki latarce dojechał do stolicy. Wchodzimy w tryb „lekko piwny”.

CZYTAJ DALEJ

—————————-

OSTRAVA NA WEEKEND

Samochód zostawisz na parkingu przygranicznego supermarketu. Po kilkunastu minutach spaceru znajdziesz się na dworcu kolejowym w Náchodzie. W dalszą drogę poprowadzi Cię intuicja. Kieruj się zapachem dymu, smakiem piwa i czarem karczemnego gwaru.
Życie niewielkiej stacji w centrum Náchodu toczy się wokół dojeżdżających uczniów miejscowych szkół, robotników kolejowych, bezrobotnej romskiej młodzieży oraz pasażerów w wieku senioralnym. Czesi, zarówno starszej jak i młodszej generacji są wyluzowani. Swój luz demonstrują stylem bycia i ubioru. Na każdym kroku możemy przekonać się, że spokój i uprzejmość oznacza tutaj coś więcej niźli tylko utarty stereotyp. Życie w przygranicznym Náchodzie toczy się troszkę inaczej niż w odległej o kilka kilometrów polskiej Kudowie. Wsiadam do wagonu. W cenie 370 koron na 270 kilometrowej trasie czekają mnie dwie przesiadki. Pociągi są jednak skomunikowane w ten sposób aby pasażer nigdzie nie musiał czekać dłużej niż kilka minut. W ostatniej chwili zawiadowca opóźnił odjazd kolejki aby zdążyła do niej wsiąść niepełnosprawna staruszka. Niespełna 3 minuty po wejściu do wagonu młody Czech z Trutnova poczęstował mnie skrętem. – To fajnie że palisz – powiedział Josef. – Przed chwilą na twoim miejscu siedział koleś z którym też paliłem. W pociągach jest czysto i schludnie. Dziadek dwa fotele dalej wcinający laskę kiełbasy dba aby nie zostawić po sobie śmieci. Normalne. A jednak z naszej perspektywy nie zawsze oczywiste. Megafony na dworcu kolejowym w oddalonej 70 kilometrów od Náchodu Českiej Třebovej informacje podają po czesku oraz po angielsku. Ilu przewija się tutaj obcokrajowców? Nawet jeżeli niewielu, to jeśli jacyś się trafią powinni czuć się komfortowo. Dookoła jest czysto a twarze przechodniów są jakieś jakby jaśniejsze, bardziej zadowolone z życia. Pociąg ekspresowy do Ostravy. Wagony wiekowe ale zadbane, w dobrym stanie technicznym. Ani kłaka kurzu i nic nie śmierdzi. Czyli normalnie, tak właśnie jak być powinno.
Ostrava wita wielkomiejskim centrum oraz zindustrializowanym uboczem. Ta multimetropolia jest podzielona 23 dzielnice, 37 gmin miejskich i 39 gmin katastralnych.
Okolice popularnej ulicy Stodolni wieczorem zamieniają się w rozrywkowe centrum spotkań miejscowej młodzieży. Jest to także cel wycieczek poszukujących rozrywek i wytchnienia od konserwatywnego państwa młodych Polaków. Tutejsze lokale rzeczywiście są przyjemne a panujący w nich klimat na prawdę fajny. Nie spodziewajmy się jednak wizyty na amsterdamskim Placu Rembrandta, czeskie pojmowanie swobód obywatelskich jest odmienne od niderlandzkiego.
Prawdziwe miasto poznaje się zawsze na uboczu. W starej, robotniczej dzielnicy Vitkovice nowe budynki przeplatają się z pomnikami wielkiej rewolucji przemysłowej. Tutaj też trafiłem do knajpy, gdzie spotkałem czterdziestoletniego Jiříego. Jiří zawodowo jest szefem firmy inżynieryjnej. W ciągu dnia zajmuje się wysokimi technologiami a wieczory spędza przy piwie. – To jest Katrina – mówi pokazując na barmankę. – A ten łysy w t-shircie „Iron Maiden” jest policjantem. Rzeczywiście, większość klientów to stali knajpiani bywalcy. Jiří włada kilkoma językami a w swojej pracy objechał kawał świata. Do Ostravy jednak wraca i właśnie to miasto obrał za swoje miejsce do życia. – Tutaj dobrze się żyje. Tylko goście przy tamtym stoliku mnie denerwują. Wkrótce będą wybory prezydenckie a oni źle mówią o moim kandydacie – powiedział Jiří po czym zamówił piwo dla swoich adwersarzy i na chwilę podszedł do ich stolika. Gdy wrócił byli już kumplami. Przed wyjściem z knajpy zapytałem się o drogę do schroniska. Katrina narysowała mi mapę, której geograficzną poprawność skonsultowała z barową klientelą.
Znalezienie hostelu z prawdziwego zdarzenia graniczy tutaj z cudem. Baza noclegowa dzieli się zasadniczo na hotele (drogie), ubytovne (noclegownia, rodzaj hotelu robotniczego) oraz akademiki. Nocleg w bardzo przyzwoitej „ubytovni” przy ul. Nerudovej wynająłem w cenie 285 koron. Niedaleko stąd jest przystanek tramwaju nr 2, który dojeżdża zarówno na ul. Stodolni jak i do dworca kolejowego.
Kawałek dalej, wśród postindustrialnych familioków odnalazłem opuszczony zbór husycki. Umieszczona nad drzwiami inskrypcja wzywała wiernych aby bronili prawdy aż do śmierci. W Republice Czeskiej wiary strzec już nikt nie chce. Południowi sąsiedzi konserwatywnej, katolickiej Polski, znakomicie sobie radzą bez religii. Boczne uliczki Ostravy słyną z miejsc uciechy, małych knajpek oraz sklepików spożywczych. Na śniadanie zjemy tutaj chlebíček
z jajkiem, majonezem, wędliną i ogórkiem, na obiad knedle a na kolację wypijemy piwo. Z perspektywy mieszkańca południa Polski stolica kraju morawsko-śląskiego jest wręcz obowiązkowym kierunkiem weekendowych wojaży. Przygotowanie tripu od momentu podjęcia decyzji do chwili opuszczenia mieszkania zajmuje zaledwie kilkanaście minut a oscylujący w granicach 200 zł koszt wyjazdu sprawia, iż jest on nie tylko prosty ale i przystępny cenowo.

Przydatne adresy:
http://www.cd.cz – strona internetowa czeskich kolei
http://www.ostrava.cz/pl/turista/sluzby/ubytovani/ubytovani-pl – baza noclegowa w Ostravie

—————————-

Weekend z Draculą

“Rumunia ma złą opinię za granicą” – stwierdził Rodion, jeden z młodych Rumunów, z którymi w środku nocy wracaliśmy z dyskoteki. “To wszystko przez Cyganów”, kontynuował “tylko niektórzy z nich są w porządku”. Wszyscy ludzie są w porządku – odparłem – tylko Cyganie mają inną mentalność.

Poruszające się po drogach konne tabory, nierzadko wypełnione półnagimi i bosymi dziećmi to ostatni relikt “starej Europy”. Bez pracy, bez pieniędzy, bez telewizji, bez polityki, bez wykształcenia. Ich życie opiera się na tradycji i rodzinie, biedzie i bałaganie, radości beztroskiego życia i bólu nędzy.
Rumuńscy Cyganie znajdują się w potrzasku pomiędzy nowoczesnym światem “białych”, który nie toleruje ich stylu życia a światem romskich bogaczy, który wykorzystuje ich nieświadomość traktując jako tanią siłę roboczą na usługach europejskiego półświatka przestępczego.
W interesie “białych” jest asymilacja i niszczenie tradycji, w interesie cygańskich baronów, pogłębianie biedy i konserwacja najgorszych wzorców zachowań. Tak czy owak jesteśmy ostatnim pokoleniem mogącym obserwować tabory. Wszystkie kolejne powiedzą za słowami piosenki “prawdziwych Cyganów już nie ma”.
Odcinający się od społeczności cygańskiej prawosławni Rumuni być może w większym stopniu kochają ład i porządek niż bliscy im etnicznie Włosi czy Francuzi. Są Europejczykami i przystąpienie kraju do Wspólnoty w 2007 r. traktują jako sprawiedliwość dziejową – postawienie przysłowiowej kropki nad “i”.
Brzuchaty właściciel małomiasteczkowego disco w otoczonej górami Rodnej opłaca małolaty zabawiające na parkiecie turystów, zwłaszcza gdy ma ochotę na ich partnerki.
“Atention! Atention! Uważajcie na drinki” – widząc rozwój sytuacji po cichu ostrzega pięćdziesięciokilkuletni bywalec miejscowych knajpek. Zdając sobie sprawę z zagrożenia nie pijemy stawianego przez bossa alkoholu.
Ludzie w Rumuni są przyjaźni. Zapytany o restaurację z tradycyjnym jedzeniem policjant niezłą angielszczyzną tłumaczy drogę. Żegnając się z nami poleca jechać “pod prąd”, gdyż tak będzie krócej. Tutejsze szosy pokrywa nowy asfalt a dziury są sukcesywnie łatane. Na ulicach czystych i schludnych miejscowości o wiele łatwiej spotkać babaszki niż młodych Rumunów. Ci z racji na głodowe pensje masowo udali się na emigrację, najczęściej do krajów romańskiej grupy językowej. Kelnerkę w Bukareszcie lepiej jest zatem zapytać o menu po włosku lub hiszpańsku niż w języku Szekspira.
Rumunia to także kultura, tradycja i wspaniałe krajobrazy. Pamiątki sprzedawane nieopodal “Wesołego Cmentarza” we wsi Săpânţa, nie powstały w Chinach – w większości są dziełem rąk lokalnej społeczności. Globalny kapitalizm wchodzi tutaj bardzo pomału i pomimo zgrai turystów rządnych zobaczenia kolorowej nekropolii nie zdominował on jeszcze tutejszego krajobrazu.
W Górach Rodniańskich po dziś dzień spotkać można wyrabiających ręcznie ser pasterzy. Napotkany nieopodal bacówki Petru nie zna żadnego języka poza rumuńskim. Biegle włada za to uniwersalną mową gościnności. Bardziej lub mniej zbłąkany turysta może u niego liczyć na poczęstunek w postaci białego sera i samogonu. Petru oprowadza nas po swojej bacówce, gdzie ręcznie ugniata ser. Życie pośród gór i zwierząt uczy hartu ducha, dobroci i respektu dla przyrody. Machając ręką w dół, pasterz daje nam do zrozumienia, że przed nocą musimy wrócić do miasteczka. Odprowadzani przez białe owczarki czujemy, że opuszczamy wyjątkowe miejsce. Nazajutrz czeka nas powrót co codzienności, świata, gdzie prawdziwych Cyganów już nie ma.

—————————-

Abchazja – Adżaria – Armenia – Gruzja

Dwutygodniowy trip po Kaukazie Południowym. Termin: 24.09-6.10.2011. Trzy osoby, ograniczony czas, szeroko zakrojony plan wyprawy. Trochę męczący, lecz arcyciekawyciekawy i pouczający „film drogi”.

Zgodnie z planem „na pierwszy ogień” miała iść Abchazja, aby dalej przez Adżarię dostać się do Armenii, skąd jeszcze przed powrotem mieliśmy zwiedzić Tibilisi oraz odbyć króciutki trekking w okolicach kaukaskiego szczytu Kazbek (5047 m n.p.m ).
Do Gruzji dostaliśmy się LOTem z Okęcia. Od niedawna kursuje samolot relacji Warszawa – Tibilisi. Rezerwowane już w marcu bilety udało nam się nabyć w promocyjnej cenie (first minute) 370 zł w obie strony (www.lot.pl). Po 3,5 godzinnym locie znaleźliśmy się na lotnisku w stolicy Gruzji. Spodziewający się sowieckiej egzotyki podróżnik może czuć się nieco zaskoczony nowoczesnością i porządkiem panującym w porcie lotniczym. Zresztą na terenie całej stolicy a nawet na prowincji widać spory skok cywilizacyjny, który od kilku lat dokonuje się w kraju.
Z lotniska taksówką (nie płaćcie więcej niż 20-25 lari, 1 lari =1,7 – 2.0 zł) dostaliśmy się na marszrutkowy dworzec, z którego odchodzą busiki do przygranicznego miasta Zugdidi (15 lari/osoba).
Po kilku godzinach drogi i bardzo ogólnym zwiedzeniu miejscowości udaliśmy się taksówką (7 lari) do granicy na rzece Ingur. Gruzję żegna pobieżna kontrola policyjna i nie wiadomo po co wywieszona flaga Unii Europejskiej. Sama kwestia wjazdu na teren nieuznawanej przez większość państw świata Republiki Abchazji budzi spore kontrowersje. W praktyce formalności jest niewiele i są one maksymalnie uproszczone. W pierwszej kolejności należy wypełnić umieszczony na stronie internetowej ichniejszego MSZtu formularz wizowy ( www.mfaabkhazia.net/en/visa ). Wypełniony formularz wraz ze skanem głównej strony paszportu oraz aktualnym zdjęciem odsyłamy mailem na adres midraconsul@mail.ru . W przeciągu pięciu dni roboczych także drogą e-mailową dostaniemy odpowiedź wraz z pozwoleniem na wjazd, którego wydruk musimy pokazać na przejściu granicznym. Bardzo istotne jest abyśmy przez wyjazdem upewnili się, czy abchaski urzędnik przez pomyłkę nie wpisał innej nazwy przejścia granicznego niż Ingur. Gdy już przejdziemy granicę, powinniśmy udać się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Suchumi (ul. Lakoba 21), które wyda nam właściwą wizę pobytową republiki. Uwaga: ministerstwo jest czynne jedynie do godziny 14.00. Koszt wizy to 20 dolarów (płatne w miejscowym banku) w rosyjskich rublach, które stanowią faktyczną walutę na terytorium Abchazji. Do Abchazji najlepiej wziąć ze sobą dolary bądź euro a najkorzystniejszy kurs wymiany osiągniemy w stolicy. Na terytorium państwa nie istnieją bankomaty a nasz telefon będzie korzystał z rosyjskiego roamingu.
Do Suchumi z granicy najlepiej jest się dostać marszrutką, z przesiadką w finezyjnie zrujnowanym mieście Gali. Jeżeli myślicie, że po przejechaniu Gruzji już was nie zdziwią wypasające się na drogach krowy, to możecie być pewni, że Abchazja i tak was zaskoczy. Poza kaukaskim standardem, napotkacie dodatkowo na przechodniów w postaci koni, mułów, kaczek, świń i gęsi. Nierzadko hasających stadami.
Stolica kraju, Suchumi zadziwia mnogością kontrastów. Plażowy raj, rosyjscy turyści, nowe hotele vs. powszechna ruina, opustoszały parlament i kradzione auta na europejskich tablicach rejestracyjnych. Pierwszy nocleg spędziliśmy na plaży nieopodal portu. Plusem tej pory roku jest stosunkowo niski ruch turystyczny oraz cieplutka woda w Morzu Czarnym. Plaża nieopodal portu dysponuje dodatkowym atutem w postaci pryszniców ze słodką wodą, jako pewien minus można poratować buszujące po nadbrzeżu szczury, które jednak trzymają się z dala od przechodniow.
Z Suchumi, taksówką udaliśmy się do sowieckiego raju wakacyjnego, położonej u podnóża gór Gagry. Na miejscu zastaliśmy kontrasty podobne do tych, z którymi zetknęliśmy się w stolicy. Na miejscu bez problemu można znaleźć kwaterę, my jednak uparcie pozostaliśmy przy noclegu na plaży. Po dniu zakrapianego domowym koniakiem (10 zł/pół litra) plażowego lenistwa znaleźliśmy „woziciela”, który terenowym UAZem zawiózł nas 50 kilometrów w góry, gdzie po dziś dzień znajdują się rozproszone po szczytach, praktycznie „odcięte od świata” wioseczki.
W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze nocleg na znajomej plaży w Suchumi i jadąc tranzytem przez Zugdidi, przeładowanymi marszrutkami udaliśmy się do stolicy Adżarii – Batumi. Adżaria, która jako autonomiczna republika stanowi integralną część Gruzji, zdecydowanie odróżnia się od reszty kraju. Portowe Batumi w dzień lśni czystością, w nocy rozbłyska lampami podświetlającymi zabytki oraz „szklane domy”. W odróżnieniu od Suchumi, Batumi prezentuje się jak bogate miasto, w którymś z państw Europy Zachodniej. Niestety stolica republiki była też pierwszym miastem na naszej trasie gdzie zetknęliśmy się z powszechnym żebractwem.
W centrum znajduje się bardzo sympatyczny Batumi Hostel, w którym przenocowaliśmy za niecałe 10 euro/osoba (http://www.facebook.com/batumihostel).
Pomimo pierwotnych planów przedostania się do Armenii przez Wardzię (skalne miasto), pogoda zmusiła nas do powrotu do Tibilisi, gdzie zatrzymaliśmy się w prowadzonym przez polską ekipę „Why not hostelu” (zdecydowanie polecam, w centrum, czysto, schludnie, znakomita atmosfera, 10 euro nocleg, http://www.whynothostels.com/ ).
Nazajutrz, po zjedzeniu śniadania, marszrutką pojechaliśmy do Erywania (cena: 35 lari). Obywatele Polski są zobowiązani do wykupienia na granicy wizy wjazdowej, kosztuje ona 10 dolarów amerykańskich. Sama odprawa odbywa się bez problemu i w przyjemnej atmosferze.
Armenia jest krajem niesamowitym pod względem położenia geograficznego. Malownicze, surowe góry, oraz wznoszący się nas Erywaniem szczyt Araratu, w swym pięknie są odwrotnie proporcjonalne do brzydkich zapuszczonych blokowisk i bijącej zewsząd po oczach biedy. Ceny w kraju są raczej niewysokie, nie ma problemu ze znalezieniem bankomatu czy hostelu, my zatrzymaliśmy się w Theatre Hostel (centrum miasta, ul. Tigran Metz 27). Sam Erywań da się zwiedzić dosyć szybko, niemniej jednak spenetrowanie całego państwa wymaga czasu, którego nie mieliśmy. Aby bez wyrzutów sumienia wracać do Gruzji, taksówką pojechaliśmy jeszcze do położonego jakieś 40 kilometrów od stolicy malowniczego klasztoru w Khor Virap.
O godzinie 22.35 z Erywania odjeżdża międzynarodowy pociąg do Tibilisi, gdzie za około 80 zł (12 160 dramów) dojechaliśmy na godzinę 8.05.
Po dobrej nocy w pociągu od razu przesiedliśmy się do marszrutki, która zawiozła nas do wysokogórskiego miasta Stepancminda (dawniej Kazbegi). Przejazd na trasie przeszło stu kilometrów w głąb Kaukazu kosztuje 10 lari. Na turystów czekają miejscowi gestorzy, którzy z radością zaoferują wam swoje noclegi. My trafiliśmy, do położonego nieopodal szlaku na Kazbek Guesthaus’u Gergeti. Przyzwoite warunki, cena noclegu: 15 lari, fakultatywnie za kolejne 15 lari można wykupić posiłki. Nie tracąc czasu udaliśmy się w góry. Z racji na zbliżający się termin powrotu do kraju trekking ograniczyliśmy do wypadu do znajdującego się u podnóża Kazbeku, na wzgórzu Gergeti, średniowiecznego klasztoru Cminda Sameba.
Po powrocie do Tibilisi pozostały nam dwa dni na zwiedzenie miasta. Z pewnością jest to czas zbyt krótki aby poznać tak wyjątkową stolicę jak ta, którą może pochwalić się Gruzja. W ostatnich latach zrealizowano wiele inwestycji, które sprawiły, że dzisiejsze Tibilisi w znacznym stopniu jest miastem nowoczesnym i zadbanym. Jednocześnie minęło zbyt mało czasu aby udało się zatrzeć lokalny koloryt i pozostałości po latach Związku Radzieckiego. Zabytkowa architektura miasta znakomicie współgra z nowoczesnymi gmachami instytucji publicznych. We wszechobecnych bankomatach można wybierać zarówno miejscowe lari jak i dolary amerykańskie. W pieczołowicie odnowionym centrum napotykamy na propagandowe bannery po gruzińsku i angielsku: „priorytetem naszej polityki zagranicznej jest integracja z NATO”. Zresztą dumni Gruzini czują się Europejczykami i darzą niechęcią Rosjan.
Przemierzając Kaukaz napotkaliśmy kilka różnych kultur, niejednokrotnie rozwijających się we wzajemnej opozycji. W Abchazji mieszkają autochtoni oraz Rosjanie, którzy osiedlali się w wakacyjnym raju przez najlepsze lata trwania Związku Radzieckiego. Ci fantastyczni ludzie naprawdę pragną pokoju, jednak nie chcą żyć pod rządami obcego im kulturowo rządu w Tibilisi. Bardziej czują się obywatelami Federacji Rosyjskiej (której wojska goszczą) niż Gruzji.
Z kolei Gruzini, to dumny naród, dobrzy ludzie o wysokiej i starej kulturze, którzy w zrozumiały sposób bronią integralności własnego państwa i niezależności od Kremla. Ponad wszystkie narody uwielbiają oni Polaków. I sądząc po rozmowach z napotkanymi w Gruzji rodakami – z wzajemnością.
Będąc w Gruzji nie można nie odwiedzić Adżarii. Ciepła nadmorska kraina jest idealną opcją na plażowy odpoczynek podczas tripu, zwłaszcza przy dłuższych wypadach. Ceny w restauracjach są raczej przystępne. Naturalnie pod warunkiem, że będziemy omijać najdroższe lokale w mieście.
Polaków lubią też Ormianie. W Armenii czuliśmy się jak u siebie w domu. Jest to po prostu cudowny kraj pięknych kobiet, na który warto poświecić o wiele więcej czasu niż my to zrobiliśmy. Niestety sam Ararat, góra na której podobno zatrzymała się Arka Noego znajduje się po stronie tureckiej i wejście na niego jest bardzo mocno utrudnione. Swoją drogą wszystkie góry Kaukazu są warte grzechu.
W hostelu widziałem wiele zdjęć ze Swanetii na którą zabrakło nam czasu – są absolutnie genialne. Znakomicie, że udało nam się pojechać do Kazbegi, gdyż z tamtejszymi widokami może konkurować niewiele miejsc na świecie. Jeżeli zastanawiacie się czy obrać ten kierunek podróży – morze, góry czy też zabytki – zróbcie to. Im szybciej tym lepiej. Kaukaz bardzo szybko się zmienia.

Film naszego teamu z Abchazji by Lesiu: http://www.youtube.com/watch?v=8i0ONJxcka8


Do Amsterdamu na Matki Boskiej Zielnej

Nasza ekipa: 4 osoby, dwa namioty, samochód Skoda Fabia (LPG). Wyjazd: piątek popołudnie, powrót poniedziałek około południa, w domu o 1.00. Termin: długi weekend z okazji święta Matki Boskiej Zielnej.
Amsterdam jest jednym z tych miejsc do których chce się wracać. Niestety spora odległość (ok. 1000 kilometrów) i praktyczny brak tanich połączeń lotniczych z Polski sprawiają, że wyjazd warto zaplanować trochę wcześniej.
Kiedy kilka lat temu na stopa przemierzałem Holandię, miejscowi odnosili się do Polaków ze sporą dozą sympatii. Niestety tym razem na własnej skórze mieliśmy okazję przekonać się jak wiele zmieniła masowa imigracja przybyszy znad Wisły.
Po przejechaniu Niemiec (gdzie wbrew pozorom nie ma większego problemu z tankowaniem LPG) pusty zbiornik zmusił nas do zatrzymania się na stacji paliw w kraju Van Gogha. Jako, że Holandia słynie ze sporej ilości aut z instalacją gazową, nie spodziewaliśmy się zetknięcia z problemem braku adapterów niezbędnych do „nabicia” polskiej instalacji. Uprzejmi Holendrzy na każdej z 15 napotkanych stacji informowali nas, że adaptery owszem są – tylko nie polskie, gdyż akurat te zostały ukradzione. Ze sporym niesmakiem zostaliśmy więc zmuszeni bądź do zakupu adaptera (15 – 20 euro na miejscu, na allegro ok 30 zł), bądź też tankowania benzyny. Po krótkiej kalkulacji wybraliśmy opcję nr. 2 co niestety także zwiększyło koszt podróży.
Po dojechaniu na Zeeburg Camping w Amsterdamie (http://www.campingzeeburg.nl/), okazało się, że brakuje miejsc na polu namiotowym i trzeba przejechać na inny, położony bliżej centrum, o wyższym standardzie ale i droższy camping Vliegenbos (http://www.vliegenbos.com/).
Jadąc do Amsterdamu, nie ma co się łudzić, że będzie to wypad bardzo tani. Naturalnie można próbować się rozbijać na dziko, jednak wtedy trzeba zapomnieć o węźle sanitarnym (no, może poza ośrodkami dla bezdomnych, jednak nie zakładaliśmy opcji minimum).
Za dwuosobowy nocleg w namiocie na Zeeburgu, w sezonie należy zapłacić 17 euro, do tego dochodzi 0,8 euro za monetę prysznicową + 6 euro samochód. Dwa noclegi na Vliegenbos’ie po przeliczeniu na złotówki kosztowały nas 244 zł (ok. 60 zł osobonocleg, prysznice w cenie). Drogo, jednakże warto pamiętać, że za hostel zapłacimy przynajmniej drugie tyle.
Z racji na wyższe niż w Polsce ceny warto wziąć ze sobą trochę jedzenia oraz trunki.
Amsterdam jest miastem wyjątkowym, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Jeżeli jesteście nakierowani na zwiedzanie muzeów warto zakupić miejską kartę „I amsterdam” (€ 39,00 za 24 godziny – http://www.iamsterdam.com/), która pozwala na bezpłatny wstęp do muzeów, poruszanie się komunikacją miejską, zwiedzanie miasta statkiem po kanałach oraz zniżki w barach i restauracjach. Nasz weekendowy wypad miał raczej charakter rozrywkowy, więc zaoszczędzone na karcie pieniądze wydaliśmy w lokalnych coffeshopach (ok 10 € gram trawy, ok 7 €, joint, ok 4-7 euro space cake). Dla niewtajemniczonych kilka uwag: w coffeshopach nie róbmy wiochy, są to chyba ostatnie miejsca w Holandii, gdzie na Polaków nie patrzy się krzywo, nie palcie w nich papierosów, nie wnoście alkoholu, zanim usiądziecie przy stoliku zakupcie interesujący Was asortyment i coś do picia, nie zachowujcie się głośno.
Samo poruszanie się po mieście nie stwarza żadnego kłopotu, jeżeli nocujecie na obrzeżach warto wypożyczyć rower (ok. 10 euro doba), jeżeli bliżej jest on Wam zupełnie niepotrzebny, a z racji na zatłoczone ulice wręcz może zawadzać w poruszaniu się po centrum.
Będąc w Amsterdamie koniecznie musicie zwiedzić Sexmuseum (http://www.sexmuseumamsterdam.nl) wstęp kosztuje 4 € (jak na Amsterdam bardzo tanio) i na pewno Was nie zawiedzie. Słoneczne popołudnie w Amsterdamie miło jest spędzić w Vondelparku (miejsce spotkań i wypoczynku tysięcy ludzi) bądź też, jeżeli wolimy klimat małych knajpek – na Placu Rembrandta.
Kolejnym miejscem, którego nie można pominąć podczas zwiedzania miasta jest słynna dzielnica czerwonych latarni (Red Light District). Znajduje się ona w centrum i bez problemu każdy wskaże Wam drogę. Najbardziej odpowiednią porą na odwiedzenie Red Light są późne godziny wieczorne. Wtedy dzielnica zaczyna żyć i można wychwycić jej niepowtarzalny klimat. Będąc w tym miejscu raczej powstrzymajcie się od robienia zdjęć, gdyż jest to zabronione i może na Was ściągnąć kłopoty (ze zniszczeniem aparatu włącznie). Poza tym jest całkiem bezpiecznie i o ile będziecie się wystrzegać kieszonkowców, bez żadnych perturbacji wrócicie do kraju.
Po powrocie do domu podsumowaliśmy koszty. Mniej więcej wyglądało to tak: 550 zł paliwo (do podziału na 4 osoby, autostrady w Niemczech oraz Holandii są bezpłatne), 120 zł noclegi (osoba), reszta według własnych upodobań.

—————————-

W baśniowej krainie Wikingów

Weekendowy, niskobudżetowy wypad do Norwegii: dwie osoby, tanie linie lotnicze, namiot, plecak, kąpiele w jeziorze, jedzenie z ogniska, nieskażona przyroda i niezapomniana atmosfera.
Zainteresowani kulturą i stylem życia Skandynawów, którzy jak wiadomo „w zawodzie Wikinga najbardziej lubią gwałty”, zdecydowaliśmy się na weekendowy trip w okolice Oslo. Sam wyjazd był zorganizowany w bardzo spontaniczny sposób przy niskobudżetowym założeniu przedsięwzięcia. Ogólnie rzecz ujmując w skali komfortu „minimum – all inclusive” wyjazd można zakwalifikować jako „minimum +”.
A więc do rzeczy: Środek transportu – samolot tanich linii lotniczych Ryanair (bilet promocyjny za 7 zł + bagaż na sprzęt, jedzenie i alkohol (160 zł w obie strony), kwatera na miejscu – namiot, łazienka – chłodne jeziorko, kuchnia – ognisko.
Z Wrocławia samoloty Ryana latają do portu lotniczego w Rygge (70 km od Oslo). Miejscowe lotnisko jest niewielkie, czyste i przerażająco ciche. Od razu po przylocie okazało się, że obsługa techniczna niezbyt delikatnie obchodzi się z bagażami, dzięki czemu szlag trafił jeden z trzech przewożonych w plecaku kartonów wina a 1,5 litra napoju bogów wchłonęło się w moje ciuchy.
Pomimo drobnego incydentu, w świetnych humorach udaliśmy się do miasteczka Rygge skąd (niestety naokoło) doszliśmy do miejscówki wytypowanej na wydrukowanej z internetu mapie Google.
W Norwegii namiotem rozbijać można się praktycznie wszędzie (500 metrów od zabudowań mieszkalnych) więc nawet miejscowi skauci organizują obozy namiotowe w miejskich parkach.
Nasza baza wypadowa to malowniczy, skalisty cypelek będący nadbrzeżem jednego z licznych jeziorek.
Przy tego typu wypadach niewygody związane z biwakowaniem, z nawiązką rekompensuje niesamowity klimat miejsca. Leśna ścieżka prowadząca na naszą prywatną plażę, wieczorami przypominała scenografię któregoś z horrorów. Naprawdę imponujące. W czerwcu norweskie noce są krótkie i jasne więc eksplorować okoliczne miejscowości można spokojnie do godz. 22.00 a nawet i później.
Ciężko jest odpowiedzieć na szablonowe pytanie „czy jest tu co zwiedzać?”. Norwegię raczej trzeba zobaczyć niż zwiedzić. Okolice Oslo nie należą do najbardziej imponujących pod względem geograficznym regionów kraju, niemniej jednak i tutaj przyroda jest naprawdę świetna a samo spacerowanie po okolicznych miasteczkach stanowi nie lada frajdę.
Na pewno warto odwiedzić położone nad Fiordem Oslo miasto Moss. Do Norwegii przybyło w ostatnim czasie wielu imigrantów z Polski toteż na każdym kroku będziecie napotykać samochody na polskich blachach, wytapetowane mamuśki z dziećmi lub panów popijających „Żubra” na schludnych ławeczkach w centrum miasta.
Poruszając się po Norwegii należy dosyć sceptycznie podejść do pomysłu jazdy na stopa. Autochtoni nie chcą się zatrzymywać, a jeżeli już się zatrzymają aby was podwieźć to zrobią to z własnej woli bez waszego machania (serio!). Ponadto spotykając na ulicy Norwega możesz być pewien, że jest sympatyczny, spontaniczny jak sałatka ziemniaczana i w swoim życiu zjadł więcej kartofli niż ty. Wszystko za sprawą ich ulubionego przysmaku – potetsalat, która to potrawa smakuje naprawdę nieźle, zwłaszcza w połączeniu z grillowanymi na ognisku pierogami oraz tak samo przyrządzonym serem pleśniowym.
Jeżeli będąc w krainie Wikingów zechcielibyście zrobić sobie wieczorek polski, musicie wziąć po uwagę, że tutejsze alkohole są okropnie drogie i ostatnią szansą na zakup trunków w rozsądnych cenach jest sklep bezcłowy na lotnisku. Inne rzeczy zresztą także są tu drogie – o wiele droższe niż w pozostałych krajach europejskich.
Uwagi na marginesie: w soboty i niedziele praktycznie nie funkcjonuje transport publiczny, jeździ za to bezpłatny autobus lotniskowy do Rygge, jeżeli jedziecie dalej (np. Oslo bądź Moss) – nie korzystajcie z płatnych połączeń z lotniska – kawałek dalej – przez siedem dni w tygodniu z miasteczka odjeżdżają o wiele tańsze, granatowe autobusy TIMEkspressen, bawcie się dobrze – Norwegia naprawdę jest super.

—————————-

Czernobyl/Kijów – w 25 rocznicę wybuchu elektrowni

Czernobyl – słowo, które od 25 lat budzi grozę na całym świecie, jednocześnie inspirując twórców gier komputerowych oraz filmów science fiction. Kijów – wschodnioeuropejska stolica, która potrafi zafascynować. Nasza ekipa: 9 osób – 5 z Polski, 4 z Finlandii; budżety: ograniczone; nastawienie do życia: pozytywnie zakręcone. Środki transportu: Katowice – Kijów (samolot), Kijów – Wrocław (pociągi). Start.
Po krótkim locie z Katowic wylądowaliśmy na lotnisku Kijów Żuliany. Planując wizytę w stolicy Ukrainy jako środek transportu warto rozważyć samolot. Połączenia z Katowic obsługuje tania linia Wizz Air. Umiejętnie szukając na stronach przewoźnika, bilet można zakupić już za 150 zł. Pierwsze wrażenia z lotniska w Kijowie: brak taśmy bagażowej rekompensuje muskularna obsługa lotniska, wyrzucająca plecaki podróżnych do zaimpowizowanej bagażowni, która powstała w wyniku rozbicia nieopodal pasa startowego całkiem sporego namiotu.

Po próbie okantowania nas przez miejscowych taryfiarzy (dlaczego mnie to nie dziwi?), dotarliśmy do hostelu. Żuliany są całkiem niedaleko centrum, więc zasadniczo nie płaćcie za kurs więcej niż 60 hrywien!!! Jako miejsce pobytu wybraliśmy prowadzony przez polską ekipę Chilout hostel. Prawdopodobnie najbardziej pozytywną noclegownię w stolicy Ukrainy. Warunki przyzwoite, atmosfera na prawdę godna polecenia (i nie jest to bynajmniej kryptoreklama). Cena noclegu 10 – 11 euro, więc biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy w stolicy – całkiem znośnie.

Nazajutrz, lekko zmęczeni wieczorno-nocną zabawą, wspomagając się lokalnym piwem wyruszyliśmy na podbój Kijowa. Stolica Ukrainy: wielkie miasto, po części przypominające Belgrad, na pierwszy rzut oka niewiele różni się od metropolii Europy zachodniej. Ceny w restauracjach są strasznie wysokie, jednakże bez większego problemu można znaleźć samoobsługowe bary Puzata Chata (czerwone logo z narysowanem domkiem). Jedzonko w Puzatej Chacie jest bardzo smaczne, piwo świeże a obsługa miła. Przyzwoity obiad można zjeść za równowartość 12 – 16 zł.
W Kijowie każdy znajdzie coś dla siebie. Świetne knajpy, imponujące zabytki, niedrogie wejściówki do przybytków kultury i prekrasne dziewczyny, częstujące takich przystojnych ogierów jak my 😉 niesamowitym uśmiechem.

Kolejny dzień upłynął pod znakiem energii atomowej. Nasz cel: czarnobylska elektrownia jądrowa im. W.I. Lenina oraz Prypeć – miasto widmo. Sama kwestia organizacji wycieczki do wciąż zamkniętej strefy z pozoru wydaje się być nieco problematyczna, a w polskim internecie ciężko jest znaleźć obiektywne informacje na temat wyjazdu. Warto więc rozpocząć od kilku kwestii technicznych. Skomplikowane procedury biurokratyczne sprawiają, że wielu śmiałków wymięka w fazie planowania wyprawy. Naturalnie, bez większego problemu można zakupić zorganizowany wyjazd w Polsce, ale po co przepłacać, jeżeli w praktyce owiane legendą miejsce da się zwiedzić dzięki wymianie dwóch emaili 🙂 Co więc zrobić? Wystarczy uprzednio skontaktować się z hostelem, w którym planujecie pobyt. Tego typu noclegownie z reguły są w kontakcie z miejscowymi agencjami organizującymi turystykę w obrębie zamkniętej strefy dawnej elektrowni.
Sam wyjazd wygląda mniej więcej w ten sposób, że pasażerowie spotykają się w wyznaczonym punkcie miasta (w naszym wypadku na słynnym kijowskim Majdanie), skąd luksusowym autokarem wraz z przewodnikiem udają się do zony. Cena 160 dolarów (wliczony obiad – bardzo dobry i nieopodal elektrowni). Czy to sporo? Po powrocie z Czernobyla z pewnością stwierdzicie, że nie. To miejsce jest warte każdych pieniędzy. Kwestię wyjazdu do strefy można co prawda ogarnąć trochę taniej (już od 90 USD), ale wymaga to bezpośredniego kontaktu z agencją, wcześniejszych wpłat etc.).
Wjeżdżając do zony musicie się spodziewać postoju w kilku punktach kontrolnych. Jeżeli nie będziecie robić zdjęć funkcjonariuszom, nie powinno być żadnych problemów i wkrótce, wraz z przewodnikiem, podejdziecie pod niesławny raktor nr 4. W naszym kraju funkcjonują dwa skrajnie odmienne mity na temat szkodliwości przebywania w Czernobylu. Wyprawa, którą odbędziecie obali obydwa. Pierwszy mit mówi, że przebywanie w zamkniętej strefie jest zupełnie nieszkodliwe, gdyż elektrownia już dawno przestała promieniować i zasadniczo możecie robić, co się Wam żywnie podoba. Liczniki Geigera, w które była wyposażona nasza grupa (w każdym autobusie jest co najmniej jeden), całkiem fajnie piszczą, zarówno w najbliższym sąsiedztwie reaktora, jak i w pobliskiej Prypeci. W tym miejscu pada jednak również drugi mit, mówiący, że wycieczki do Czernobyla są niebezpieczne. Poziom promieniowania, z jakim spotkacie się w Czernobylu, w krótkim okresie czasu na pewno nie wpłynie negatywnie na Wasze zdrowie. Naturalnie musicie zachować podstawowe zasady bezpieczeństwa – w najbliższym sąsiedztwie elektrowni unikajcie chodzenia po trawie i jakiegokolwiek kontaktu z roślinnością. To praktycznie wystarczy, aby w pełni bezpiecznie wrócić do domu. Aaa, i jeszcze jedno – nie dawajcie wiary w występujące w Czernobylu zombie 🙂 Spotkacie tu sympatyczne psiaki, których lepiej jednak nie dotykać. Zamiast ukraińskich zombie, na miejscu macie szansę napotkać zupełnie nienadprzyrodzonych debili (przeważnie z USA), którzy w obawie przed promieniowaniem, pomimo 28 stopni celsjusza w cieniu, od stóp do głów okrywają się płaszczami przeciwdeszczowymi, dodatkowo zakrywając swoje facjaty papierowymi maseczkami.
W czasach Związku Radzieckiego Prypeć była znakomicie prosperującym miastem, w którym znajdował się m.in nowoczesny basen, piękna szkoła, pełne zieleni centrum, szpital oraz wesołe miasteczko. Sowiecka idylla skończyła się wraz z wybuchem pobliskiej elektrowni, kiedy to w pośpiechu ewakuowano całą ludność miasta. Moja nauczycielka biologii z czasów licealnych zwykła mawiać: „nie było nas – był las, nie będzie nas – będzie las”, co okazało się prawdą. Ćwierć wieku po śmierci ostatniego człowieka na naszej planecie, dokładnie tak będą wyglądały miasta, w których dzisiaj żyjemy. Czernobylska rzeczywistość wydaje się przerastać wyobraźnię reżyserów hollywodzkich superprodukcji. Z pewnością jest to miejsce, które warto odwiedzić. Zwłaszcza teraz, zanim za międzynarodowe pieniądze Czernobyl zostanie przerobiony na kolejny europejski park rozrywki dla skretyniałych turystów ze Stanów Zjednoczonych.

Następne dwa dni to szalona zabawa i leniwe zwiedzanie stolicy. Kijów charakteryzują znakomite dyskoteki (kocham karaoke) i nocne życie na fantastycznym poziomie.
Powrót do domu zaplanowaliśmy koleją. Ukraińskie pociągi są czyste, schludne, punktualne, bezpieczne i stosunkowo niedrogie. Warto jednak zwrócić uwagę na konieczność wcześniejszego zakupu biletów na interesujące nas połączenie (1, 2 dni powinno być ok.). Aby odpocząć po rozrywkowym wyjeździe zdecydowaliśmy się na wagon z miejscami do leżenia. Wyjazd ok 9.00, we Lwowie byliśmy ok 17.00. Koszt biletu ok: 60 zł (choć można taniej, w niższym standardzie).
Z racji na rozpoczynający się długi weekend odpuściliśmy szukanie wolnych miejsc we lwowskich hostelach. Tutejszy dworzec kolejowy, podobnie jak większość dworców w dużych miastach Ukrainy jest na bardzo przyzwoitym poziomie tak więc bez jakichkolwiek oporów, płacąc kilka hrywien zdeponowaliśmy plecaki w bagażowni i po nocnym zwiedzaniu miasta przenocowaliśmy w płatnej, dworcowej, poczekalni (3 hrywny godzina).

Spod lwowskiego dworca często kursują marszrutki do przejścia granicznego w Medyce (koszt: 18 hrywien). Busik jedzie około dwóch godzin i jego koloryt może stanowić ciekawe zjawisko socjologiczne.
O wiele mniej przyjemnym akcentem jest przejście graniczne. Odprawa po stronie ukraińskiej odbywa się bez problemu. Niestety „strzegący wschodniej granicy UE” pracownicy polskiej służby celnej robią wszystko aby pokazać kursującym z flaszką wódki i dwoma paczkami fajek mrówkom swoją wyższość. Choć wstyd się przyznać polscy urzędnicy w majestacie prawa stosują metody, których nie powstydziliby się funkcjonariusze gestapo. Dzięki skrupulatnemu kontrolowaniu wszystkich przechodzących, w kolejce staliśmy 6 godzin, w tym dwie godziny w deszczu podczas burzy. Najbardziej bulwersujący wydaje się fakt, że kontrola stała się jeszcze bardziej skrupulatna i jeszcze wolniejsza, w momencie gdy rozpadał się deszcz. Sam sposób odnoszenia się pracowników polskich służb granicznych do przechodzących granicą RP Ukraińców, jest ordynarny i pasuje do europejskich standardów mniej więcej tak jak pięść pasuje do nosa.
Z przejścia granicznego bez problemu można dostać się na dworzec kolejowy PKP w Przemyślu busami (2 zł osoba) bądź po godz 18.00 (gdy ciężej jest o busiki) lokalną taksówką (30 zł za kurs). Pomiędzy godz 19.00 a 20.00 odjeżdża stąd także kursowy autobus.

Filmy z naszej wyprawy:
http://www.youtube.com/watch?v=JrQrNpop9lI
http://www.youtube.com/watch?v=QUYtzxSF-T8

—————————-

7 dni w Dusznikach Zdroju – PRZEWODNIK

Najnowszy, bezpłatny dla czytelników serwisu globtroter.pl, przewodnik po Dusznikach Zdroju i okolicy. (aktualizacja lipiec 2016)

Zdecydowaliście się na urlop w Dusznikach Zdroju? To świetnie. Górski Duszek będzie Waszym przewodnikiem i towarzyszem wędrówek.

Czy wiesz, że?

– W punktach Informacji Turystycznej na Rynku oraz w Teatrze Zdrojowy im. Fryderyka Chopina zdobędziesz plan miasta, rozkłady jazdy oraz uzyskasz wszelkie potrzebne Ci informacje.
– Na dusznickim Rynku oraz w Miejskim Ośrodku Kultury i Sportu możesz bezpłatnie skorzystać z bezprzewodowego dostępu do Internetu. Dodatko, jeżeli nie posiadasz komputera lub smartfona, za darmo możesz skorzystać ze sprzętu w Bibliotece Miejskiej (ul. Zdrojowa 8).
– W mieście ukazuje się lokalny dwutygodnik – Nowa Gazeta Gmin oraz samorządowy miesięcznik Kurier Dusznicki. Na łamach pism znajdziesz ważne telefony oraz aktualne informacje o odbywających się w okolicy imprezach.
– Początkowo Duszniki Zdrój były miastem prywatnym i wchodziły w skład państewka homolskiego z centrum na zamku Homole (dziś gmina Lewin Kłodzki).
– Pierwszy pociąg wjechał na stację w Dusznikach 30 listopada 1902 roku.
– Tutejszy klimat jest typowo górski, orzeźwiający, bodźcowy – mocno pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi.
– Pierwsze źródło wody mineralnej w Dusznikach Zdroju- „Źródło zimne” samoczynnie wytrysnęło na powierzchnię ziemi.
– Po dziś dzień Duszniki Zdrój zachowały średniowieczny układ urbanistyczny.
– Dusznickie tradycje piwowarskie sięgają pół tysiąca lat, karczma oraz browar znajdowały się na Rynku (do dziś zachowała się kamienica w której znajdowała się karczma).
– Od 1946 roku w Dusznikach Zdroju odbywa się Międzynarodowy Festiwal Chopinowski – najstarszy, nieprzerwanie odbywający się festiwal pianistyczny na świecie, a także najstarszy polski festiwal muzyczny.
– Produkowany w tutejszym młynie papier (sygnowany znakiem wodnym przedstawiającym patrona Dusznik Zdroju – św. Piotra) miał miano nieśmiertelnego.
– Podczas pobytu w Dusznikach Zdroju koncerty charytatywne dali Fryderyk Chopin oraz Felix Mendelssohn-Bartholdy,
– Od ponad 120 lat przy schronisku „Pod Muflonem” rośnie jesion – Bolko.
– Dzisiejsza dzielnica miasta – Zieleniec był najwyżej położoną wsią w Prusach a obecnie jest najwyżej położoną osadą w Polsce.
– Z Dusznik Zdroju do Zieleńca prowadzi Droga Sudecka będąca jedną z tajemnic III Rzeszy.
– Rezerwat na Torfowisku pod Zieleńcem ustanowiono jeszcze przed II wojną światową.
– W 1916 roku w Dusznikach wypoczywał „Czerwony Baron” – najsłynniejszy lotnik I wojny światowej – Manfred von Richthoffen.

Dzień pierwszy

Jesteś na miejscu, trzeba się zakwaterować – najlepiej dobrze i tanio. Dusznicka baza noclegowa to ponad 3500 miejsc o zróżnicowanym standardzie.
Dla mniej wymagających turystów z pewnością idealnym rozwiązaniem będzie Camping z polem namiotowym (ul. Dworcowa 8) natomiast klienci o wyższych wymaganiach znakomicie poczują się w jednym z licznych hoteli o wysokim standardzie.
Warto rozejrzeć się także za kwaterami prywatnymi. Pełną bazę teleadresową znajdziesz w punktach informacji turystycznej. Pracownicy informacji turystycznej z przyjemnością udzielą także informacji za pośrednictwem Internetu (informacja@duszniki.pl) oraz przez telefon (+48 74 866 94 13).

Po szybkim zakwaterowaniu wypada udać się na rekonesans, no i… coś zjeść. Na pewno nie będziecie mieli problemu ze znalezieniem dobrej pizzerii lub restauracji – miasto Duszniki Zdrój słynie z bogatej bazy gastronomicznej.
Z pełnym brzuchem rozpoczynamy spacer po Parku Zdrojowym. Tutejszy park został odbudowany po wielkiej powodzi, która spustoszyła Duszniki Zdrój w nocy z 22 na 23 lipca 1998 r.
Dzisiaj jest jednym z najpiękniejszych parków zdrojowych w kraju. Nasadzona tutaj roślinność ma charakter ogrodu fenologicznego. Oznacza to, że rośliny ze względu na wegetację podzielone zostały według pór roku.

Przy wejściu do Parku napotykamy ciekawostkę – pochodzący z drugiej połowy XIX wieku zabytkowy kiosk meteorologiczny.
W samym sercu Parku Zdrojowego wznosi się pochodzący z początków XIX wieku neoklasycystyczny Teatr Zdrojowy im. Fryderyka Chopina. Budynek posiada ekskluzywne wnętrze, które cechuje rzadko spotykana akustyka. To tutaj w 1826 roku koncertował przebywający na kuracji 16-letni Fryderyk Chopin. Tutaj także począwszy od 1946 roku odbywa się najstarszy w Europie festiwal – znany na całym świecie Międzynarodowy Festiwal Chopinowski. Teatr Zdrojowy jest nie tylko kulturalnym centrum renomowanego uzdrowiska, ale także wymarzonym miejscem na organizację różnego typu konferencji, prestiżowych uroczystości oraz modnym miejscem uroczystości ślubnych.
Obiekt jest codziennie dostępny dla zwiedzających. Obejrzeć salę oraz wysłuchać historii obiektu można za symboliczną opłatą wynoszącą 2 zł, każdy zwiedzający dostaje gratis oficjalną miejską pocztówkę, którą można przyozdobić pamiątkową pieczęcią Teatru Zdrojowego. Ponadto zasięgniemy tutaj informacji na temat miasta, nabędziemy pamiątki, bilety na liczne imprezy kulturalne oraz wycieczki (m. in. Praga, Wiedeń).

W najbliższej okolicy napotykamy dwa pomniki wielkiego kompozytora. Pierwszy z nich został ufundowany w 1897 roku przez przebywającego na kuracji warszawskiego przemysłowca Wiktora Magnusa. Na pomniku znajduje się łacińska inskrypcja, która w tłumaczeniu na język polski brzmi: „Fryderykowi Chopinowi, który w roku 1826 swą przedziwną i wysoką kulturę szlachetnej duszy w zaraniu młodości okazał, pomnik ten w roku 1897 ku wiecznej rzeczy pamięci Polak Polakowi wzniósł”. Usunięta przez hitlerowców tablica powróciła po II Wojnie Światowej za sprawą związanego z Dusznikami miłośnika muzyki chopinowskiej hrabiego Wojciecha Dzieduszyckiego.
Drugi z pomników, usytuowany z tyłu Teatru został wystawiony dla uczczenia 150 – rocznicy charytatywnych koncertów młodego Fryderyka w ówczesnym Reinerz. Całopostaciowy pomnik powstał w 1976 roku wg projektu Jana Kucza.

Kolejnym istotnym punktem spaceru jest Pijalnia Wód Mineralnych. Wewnątrz za opłatą 1 zł skosztujemy dwóch rodzajów wody mineralnej: Jan Kazimierz oraz Pieniawa Chopina. Pijalnia połączona jest z dawną halą spacerową z końca XIX wieku.

Idąc w głąb Parku natrafiamy na słynną dusznicką kolorową fontannę. Jej poczatki datuje się na 1905 rok. Do obecnego kształtu została przebudowana po wielkiej powodzi z 1998 roku. W weekendy w okresie od wiosny do jesieni wieczorami można tu obejrzeć spektakl światło – dźwięk, kiedy to podświetlana reflektorami woda w rytm muzyki bije na wysokość 45 metrów. Na zakończenie dnia udajemy się nad umiejscowiony za ulicą Zielony Staw, gdzie w cieniu zabytkowej altany delektujemy się nieskażonym, górskim powietrzem.

Dzień drugi

Górskie okolice Dusznik Zdroju najlepiej jest zwiedzać rowerem lub pieszo wspomagając się specjalnymi kijkami trekkingowymi. Zarówno rower górski jak i kijki w przystępnej cenie możemy wypożyczyć w Miejskim Ośrodku Kultury i Sportu, który znajduje się przy ul. Zdrojowej 8 (www.mokis.duszniki.pl) oraz w Informacji Turystycznej na Rynku.
Stąd idziemy w kierunku Czarnego Stawu. Znajduje się on za Parkiem Zdrojowym na terenie Parku im. Czecha Nowackiego.
Odbudowany po powodzi staw jest założony na planie serca i dzisiaj wraz z parkiem stanowi teren rekreacyjny. Znajdziemy tutaj plac zabaw dla dzieci, dwa stoły ping – pongowe, boisko do siatkówki plażowej oraz dogodne miejsce na urządzenie ogniska. Od 4 maja 2010 roku Czarny Staw został także udostępniony amatorom wędkarstwa, aby łowić w nim ryby wystarczy sprzęt, karta wędkarska i odrobina cierpliwości. Mijamy Czarny Staw i udajemy się do Podgórza. Ta część Dusznik Zdroju dawniej stanowiła niezależną osadę, gdzie znajdowała się m.in. szkoła podstawowa. Dzisiaj Podgórze to atrakcyjne miejsce zakwaterowania dla turystów. Sporo atrakcji czeka na nas w tutejszym Rancho „Panderoza”. Rancho oferuje naukę jazdy konnej, konne wycieczki po okolicy, zjazd na linie, zorbing (toczenie się w kuli), pokaz i naukę tańca w stylu country, jazdę samochodem terenowym po torze przeszkód, quady czy skiring (jazdę na nartach za koniem).
W drodze powrotnej około 50 metrów przed domem wczasowym „Górnik” rozglądamy się za ustawionym po lewej stronie drogowskazem kierującym w stronę „Jamrozowej Polany”.
Tutaj skręcamy w lewą stronę i leśną ścieżką udajemy się w górę.
Na Jamrozowej Polanie znajduje się Dusznicki Stadion Biathlonowy. Zimą możemy tu skorzystać z ponad 15 kilometrów znakomicie przygotowanych, oświetlonych narciarskich tras biegowych. Latem do uprawiania sportu zachęca nas czterokilometrowa rolkostrada. Jamrozowa Polana to także bardzo nowoczesna strzelnica i wymarzone miejsce do uprawiania kolarstwa górskiego oraz nordic walking.
Polana stanowi znakomity punkt wypadowy na wycieczki do Republiki Czeskiej, do granicy jest jedynie 1300 metrów, stąd też dojdziemy do malowniczo położonej „Górskiej Chaty” w Zimnych Wodach. Po zjedzeniu obiadu na Jamrozowej Polanie bądź w czeskim schronisku Čihalka udajemy się w drogę powrotną do Dusznik Zdroju. Po przejściu 300 metrów, zgodnie z oznaczeniem szlaku zejdziemy z asfaltowej rolkostrady i mijając szczyt Gajowa (692 m n.p.m.) dotrzemy do małej polany biwakowej, powszechnie znanej wśród mieszkańców jako Przekaźnik
Schodząc z polany asfaltową drogą – trafimy do miasta. Na skrzyżowaniu skręcamy w prawo w ulicę Willową a następnie ulicą Orzechową dotrzemy do ul. Zdrojowej.
Po odpoczynku w miejscu zakwaterowania, udajmy się na wieczorny spacer do Doliny Strążyskiej. Trafimy do niej wiodącą nad rzeką Bystrzycą Dusznicką, ścieżką rozpoczynającą się przy Zielonym Stawie.
Dzisiaj znajduje się tutaj ośrodek wczasowy „Stalowy Zdrój”, dawniej dolina słynęła z huty a w późniejszych latach popularnego sanatorium. Miejsce wpisało się w historię uzdrowiska dzięki pobytowi twórcy marsza weselnego Felixa Mendelssohn\’a-Barthold\’ego. Wielki kompozytor przebywał w Dusznikach Zdroju w 1823 roku u prowadzących w tym miejscu odlewnię żeliwa stryjów Józefa i Natana. Wraz z Feliksem uzdrowisko odwiedzili brat oraz ojciec – znany berliński filozof Abraham, który po konwersji z judaizmu i przyjęciu wyznania ewangelickiego dodał do rodowego nazwiska trzon Bartholdy.
W sierpniu 1823 roku Felix dał w Dusznikach Zdroju charytatywny koncert na rzecz przebywających w uzdrowisku żołnierzy rannych w wojnach napoleońskich oraz skomponował utwór mszy odgrywany do 1844 roku w dusznickim kościele parafialnym. Niestety 22 lipca 1844 roku rękopis utworu spłonął podczas wielkiego pożaru miasta i tradycja zanikła.

Dzień trzeci

W trzecim dniu naszej wycieczki zwiedzimy miejscowe zabytki. Pomimo upływu lat Duszniki Zdrój zachowały średniowieczny układ urbanistyczny. Spacer rozpoczynamy od urokliwego Rynku. Na posiadającym renesansowy portal budynku ratusza znajdziemy tablicę przypominającą wielką powódź, która nawiedziła Duszniki Zdrój w nocy z 22 na 23 lipca 1998 roku. W ciągu kilku godzin życie utraciło siedmiu mieszkańców miasta, to właśnie ich nazwiska zostały upamiętnione w kamieniu. Pod numerem 1 znajduje się kamienica, w której dawniej funkcjonował zajazd „Pod czarnym niedźwiedziem”. W tym miejscu w 1669 roku na noc zatrzymał się abdykujący król Polski Jan Kazimierz. Warto także zwrócić uwagę na znajdującą się u wylotu Rynku (wschodnia pierzeja) niepozorną kamienicę przy ul. Słowackiego 2. Jest to najstarszy dom w mieście, początkowo stanowiący miejski pałac rządzącego państwem homolskim rodu Pannwitzów, w 1598 roku przekształcony na zajazd a po II wojnie światowej na budynek mieszkalny. 100 metrów dalej w roku 1845 wybudowano świątynię ewangelicką, która obecnie służy wiernym Kościoła Polskokatolickiego i nosi wezwanie Matki Bożej Różańcowej.
W centrum Rynku znajduje się figura maryjna, którą w celu ochrony przed epidemią i pożarem w roku 1725 wystawili mieszkańcy miasta. U stóp Maryi stoją święci Florian i Sebastian, natomiast inskrypcja na postumencie głosi:

„Najwyższego Syna Tyś Wyniosłą Matką
Klucz pomocy dla nas w Twoich dłoniach
Z matczynym mlekiem Twej łaski
Rzęsistym strumieniem oblewającym nasz byt
Na obcych drogach cierpienia
Proś Boga w strachu, trudzie i potrzebie
Maryjo odmień nasz los
Abyśmy wszyscy pod Twą ochroną
Dokonali życia swego” *

*na podstawie tłumaczenia Piotra Grabca

Naprzeciwko figury maryjnej zobaczymy pręgierz. Jest to wykonana pod koniec XX wieku symboliczna rekonstrukcja stojącego dawniej w Rynku narzędzia tortur. Oryginalny dusznicki pręgierz znajduje się dziś najprawdopodobniej przy kościele parafialnym w pobliskiej Szczytnej.
Z Rynku schodzimy ulicą Kłodzką, która w przeszłości była jedną z głównych ulic miasta łączącą przełęcz Polskie Wrota z Kłodzkiem. Po lewej stronie spotykamy kościół parafialny pod wezwaniem św. apostołów Piotra i Pawła. Świątynia w obecnym kształcie powstała w latach 1708-1730 zachowując jednakże gotyckie elementy poprzednich kościołów. Na specjalną uwagę zasługuje barokowa ambona w kształcie wieloryba, z której kapłan niczym biblijny Jonasz wygłasza do wiernych kazania.
Z tyłu budynku, na przykościelnym cmentarzu znajdziemy groby zmarłych w Dusznikach Zdroju polskich oficerów, którzy zginęli od ran poniesionych podczas wojen napoleońskich.
Idąc dalej ulicą Kłodzką dochodzimy do bezcennego zabytku techniki – pochodzącego z XVII wieku drewnianego młyna papierniczego. Piękno budynku a także znajdująca się w nim oryginalna polichromia stanowi dowód ogromnego bogactwa dusznickich papierników, którzy jako jedyni w XVII i XVIII wieku na terenie Ziemi Kłodzkiej dysponowali prawem do zbierania szmat (wówczas wyrabiano z nich papier).
Dzisiaj mieści się tutaj jedyne w kraju, znane na całym świecie Muzeum Papiernictwa gdzie tradycyjnymi metodami czerpie się papier (do nabycia w muzealnym sklepiku oraz w Teatrze Zdrojowym). Ponadto w ramach lekcji muzealnych można wziąć udział w pokazie czerpania papieru a nawet samemu spróbować swoich sił w fachu papiernika. Wszystkie informacje dotyczące muzeum znajdziemy w internecie pod adresem www.muzeumpapiernictwa.pl .

Dzień czwarty

Duszniki Zdrój posiadają własną stację narciarską – Zieleniec. Dojedziemy tam wybudowaną na polecenie Hermanna Göring\’a w latach 1931-1932 Drogą Orlicką. Dawniej Zieleniec stanowił odrębną osadę, dzisiaj znajduje się w granicach miasta. To tutaj zwany „Sudeckim Liczyrzepą” Heinrich Rübartsch w latach siedemdziesiątych XIX wieku postawił pierwsze w Sudetach ślady nart. Osoba Rübartsch\’a została upamiętniona przez mieszkańców kamieniem pamiątkowym, który stoi po prawej stronie drogi, przy drodze prowadzącej na Orlicę (najwyższy po polskiej stronie szczyt Gór Orlickich – 1084 m n.p.m.).
Zieleniec leży na wysokości 950 m.n.p.m. panujący tu specyficzny mikroklimat jest zbliżony do alpejskiego. W sezonie zimowym narciarze mogą korzystać z 28 wyciągów, w tym trzech krzesełkowych. Dziesięć stoków jest oświetlonych i oferuje miłośnikom białego szaleństwa nocne jazdy. Tutaj też swój początek mają polsko – czeskie trasy przeznaczone dla narciarstwa biegowego. Liczą one łącznie około 80 kilometrów. Latem trasy biegowe służą miłośnikom kolarstwa górskiego oraz całodniowych wędrówek.
W Zieleńcu trzeba zobaczyć neoromański kościółek pod wezwaniem Św. Anny. Powstał on w 1902 roku dzięki staraniom tutejszego proboszcza, notariusza arcybiskupiego Augustyna Grunda. Ciekawostkę stanowi fakt, iż cała Ziemia Kłodzka (więc i Zieleniec) aż do 1972 roku podlegała arcybiskupowi czeskiej Pragi.
Zarówno latem jak i zimą obiad zjemy w czeskim schronisku „Masarykova Chata” do którego możemy dojechać wyciągiem krzesełkowym. Jeżeli przyjechaliśmy rowerem, nie ma problemu – wyciąg wywiezie go na górę razem z nami. Jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy u celu. O tym, że przekroczyliśmy granicę poinformuje nas stojący przed schroniskiem pomnik pierwszego prezydenta niepodległej Czechosłowacji Tomasa G. Masaryka. Jeżeli nie wzięliśmy ze sobą czeskich koron, nie będziemy mieć problemów z zapłaceniem za oryginalne knedliki naszymi, polskimi złotówkami (w tym wypadku musimy się jednak liczyć z niezbyt korzystnym kursem wymiany złotego).
W drodze powrotnej z Zieleńca odwiedzimy jeszcze będący reliktem okresu polodowcowego rezerwat Torfowisko. Torfowisko pod Zieleńcem składa się z Topieliska oraz Czarnego Bagna. Na terenie bagiennego rezerwatu można poruszać się tylko i wyłącznie wyznaczonymi ścieżkami. Zboczenie ze szlaku jest śmiertelnie niebezpieczne. Miejsce to warto zwiedzić zwłaszcza ze względu na występujące tutaj unikatowe rośliny charakterystyczne dla Tundry Syberyjskiej. Znajdziemy m.in. owadożerną rosiczkę, brzozę karłowatą, sosnę błotną i borówkę bagienną.
W 2007 roku w okolicach torfowiska odkryto szczątki niemieckiego bombowca Heinkel 111, którym z oblężonego w maju 1945 r. przez sowietów Wrocławia uciekał reichsführer Karl Hanke – następca Hitlera.

Dzień piąty

10 kilometrów od Dusznik Zdroju znajdują się Góry Stołowe. Można się tam wybrać rowerem, samochodem bądź (jeżeli jesteśmy doświadczonymi łazikami) pieszo – za każdym razem szukając drogowskazów prowadzących do Karłowa. Góry Stołowe swoją nazwę zawdzięczają kształtowi wierzchołków, który sprawia, że wyglądem przywołują one na myśl blat stołu. Aby chronić występującą tu unikalną przyrodę w 1993 roku powołano do życia Park Narodowy Gór Stołowych. Swoją powierzchnią obejmuje on ponad 63 km2 w tym prawie 4 km2 terenów znajdujących się pod ścisłą ochroną. Niesamowity klimat miejsca, bajkowe widoki i dziwaczne kształty w jakie natura uformowała bloki piaskowca stanowiły inspirację dla filmowców, którzy m.in. tutaj realizowali amerykańsko – brytyjską superprodukcję „Opowieści z Narnii: Książę Kaspian”.
Najpopularniejszym celem turystycznych wypraw jest najwyższy szczyt Gór Stołowych – Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.), którego wierzchołek zajmują: prawdziwy skalny labirynt oraz naturalne platformy widokowe. Podążając oznakowaną trasą labiryntu dotrzemy do Piekiełka – głębokiej na przeszło 20 m szczeliny, gdzie jeszcze w lipcu napotkamy na… śnieg.
Na skraju Skalniaka znajdują się Błędne Skały. Kolejny labirynt skalny powstały w wyniku erozji piaskowców. Dotrzemy tam kierując się czerwonym oznakowaniem na trasie Karłów – Skalniak – Błędne Skały. Czas zwiedzania labiryntu to jakieś 40 minut.
Następnym urokliwym miejscem, które warto zobaczyć w Górach Stołowych jest otoczona stromymi skałami mała wioska Pasterka. Pasterkę warto odwiedzić, choćby ze względu na fakt, iż pośród ciszy łąk i cienia starych drzew odnosi się tutaj wrażenie jakoby czas stanął w miejscu jakieś sześćdziesiąt lat temu. W tym odciętym od świata naturalną barierą zakątku Kotliny Kłodzkiej znajdziemy prawdziwą barokowa perełkę – kościół św. Jana Chrzciciela z 1789 r. Zarówno na szczycie Szczelińca Wielkiego jak i w Pasterce znajdują się schroniska PTTK, w których zregenerujemy siły i zasmakujemy niezapomnianego klimatu życia schroniskowego.

Dzień szósty

Z Dusznik Zdroju do Kudowy Zdroju jest 15 kilometrów. Trasę najlepiej pokonać samochodem, autobusem bądź pociągiem. Po drodze mijamy rodzinną miejscowość Violetty Villas – Lewin Kłodzki. Na uwagę zasługuje charakterystyczny wiadukt z 1903 roku. Długi na 120 metrów i wysoki na 27 m jest po dziś dzień wykorzystywany w ruchu kolejowym. W znajdującym się kilka kilometrów dalej Jeleniowie mijamy barokowy zespół pałacowy z 1788 roku. Przepiękny obiekt od chwili pożaru, który miał miejsce pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w dalszym ciągu ulega powolnej dewastacji.
Kudowa Zdrój to jedno z najbardziej znanych polskich uzdrowisk. W położonym na polsko – czeskiej granicy mieście czeka na nas wiele atrakcji. Z najbardziej znanych warto wyliczyć: Kaplicę Czaszek w Czermnej, zabytkowy Park Zdrojowy, Muzeum Kultury Ludowej Pogórza Sudeckiego, Muzeum Zabawek oraz Aqua Park „Wodny Świat”. Będąc w Kudowie Zdroju warto podjechać do sąsiedniego Náchodu w Republice Czeskiej. Więcej informacji: www.kudowa.pl ; http://www.mestonachod.cz/pl/

Dzień siódmy

Ostatni dzień pobytu rozpoczynamy wcześnie rano od spaceru do schroniska PTTK „Pod Muflonem”. Z okolic Parku Zdrojowego wyruszamy ulicą Podgórską, mijając po prawej stronie klasztor i kościół Franciszkanów, następnie idziemy ulicą Górską do końca asfaltu i wchodzimy na prowadzący w górę stromy szlak. Położone na wysokości 690 m n.p.m., na północno-wschodnim zboczu Ptasiej Góry (745 m) schronisko, góruje nad miastem, którego pięknu poświeciliśmy tydzień urlopu. W obecnym kształcie zostało ono odbudowane w 1966 r. po pożarze z października 1959 r. Swoją nazwę schronisko zawdzięcza dawniej hodowanym tutaj muflonom. Przy budynku rośnie okazały 120-letni jesion „Bolko” pomnik przyrody. Robimy ostatnie fotki i schodzimy do samochodu.
W drodze powrotnej zatrzymamy się w pobliskiej Szczytnej gdzie na wysokości 589 m n.p.m. w latach 1832-1836 Leopold von Hochberg wystawił imponujący neogotycki zamek. Nieopodal zamku jest platforma widokowa skąd można podziwiać malowniczą okolicę.
Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się jeszcze w Polanicy Zdroju. Po wypiciu kawy na słynnym deptaku udajemy się w drogę powrotną, wszak nie ma jak we własnym domu…

—————————-

UGOTOWANI W KOTLE BAŁKAŃSKIM

Wyjazd w skrócie: ekipa – 5 osób z całej Polski skrzykniętych przez portal internetowy globtroter.pl, ambitne plany, skromny budżet (całkowity koszt ostatecznie wyniósł ok 1200 zl/osoba), trzy namioty, samochód Fiat Multipla. Trasa – 14 państw – prawie 6 000 km, czas: dwa tygodnie. Ruszamy!

Słowenia jest zamożnym państwem, którego nie dotknęły bratobójcze wojny wstrząsające Bałkanami w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Stolica – Lublana nie powala na kolana ani bałkańską egzotyką ani też wybitną architekturą. Ot takie schludne, czyste, zadbane przeszło dwustutysięczne miasto przywołujące na myśl Europę Zachodnią. W odróżnieniu od pozostałych państw byłej Jugosławii, Słowenia jest członkiem Unii Europejskiej i mocną częścią walutowej strefy Euro. Najbardziej sympatyczny i kojący z perspektywy Polaka jest jednak słowiański rodowód kraju – miło się patrzy, jak naród o tak bliskim nam języku i kulturze rozwija się gospodarczo i po prostu rozkwita. Słowenia dodaje otuchy – można, tylko trzeba chcieć – dziś Lublana, jutro Warszawa a pojutrze reszta słowiańszczyzny.

Chorwacja to znany w Polsce raj dla plażowiczów. Z perspektywy globtrotera niezbyt ciekawy. Piękne drogi, zabytki, widoki i wszystko na sprzedaż. Ceny – raczej wysokie. Cepelia, namiastka bałkańskiego klimatu, na którą bez większych trudów może sobie pozwolić każdy, kto dysponuje gotówką. Chorwaci szybko nauczyli się jak zarabiać na ruchu turystycznym. Najpierw powstały autostrady – aby każdy łatwo mógł się dostać do Dubrownika, Zadaru lub Splitu. Inwestycja w drogi się opłaciła i to branża turystyczna dostarcza Chorwatom pieniędzy na powojenną odbudowę i dalszy rozwój.

Prawdziwym smaczkiem okazała się Bośnia i Hercegowina. Nasz pierwszy nocleg spędziliśmy pod namiotem w okolicach Mostaru. To cudowne miasto zostało okaleczone przez bratobójcze walki, kiedy to wczorajsi sąsiedzi – Serbowie, Bośniacy i Chorwaci, dopuszczali się względem siebie największych okropności. Patrząc na wojenne zniszczenia, cmentarze i odbudowany przed kilkoma laty, imponujący zabytkowy most łączący brzegi rzeki Neretwy, trudno powstrzymać się od zadumy. Jak to możliwe, że ludzie mogą być dla siebie tak okrutni? Jak bardzo otumaniły ich nacjonalizm i nienawiść religijna. I w końcu – jak żyją dzisiaj? Jak spotykają się na ulicy? Co czuje serbska kobieta zgwałcona kilkanaście lat temu przez Bośniaka, którego spotyka w sklepie? Co czuje matka mijająca na ulicy oprawcę swojego syna?
Z Mostaru udaliśmy się do Sarajewa – otoczonego pięknymi górami, miasta meczetów i cmentarzy. Okalające Sarajewo góry porosły lasy, do wielu z nich wstęp jest wzbroniony, a to z powodu naszpikowania ich minami. Wojna z końca lat dziewięćdziesiątych zabija po dziś dzień. W Sarajewie dzielnice mieszkalne przeplatają się z ogromnymi cmentarzami – ponurą pamiątką sprzed kilkunastu lat. W wypełnionym eleganckimi sklepami centrum nietrudno spotkać turystów – przyjechali tu zwiedzać… i obłudnie kupować breloczki, pamiątki w kształcie kuli z kałasznikowa.

Bardzo sympatycznie, wypowiedzianymi przez pogranicznika słowami „Bracia Polacy” przywitała nas Republika Czarnogóry. Przenocowawszy na kempingu, za niewielkie pieniądze wykupiliśmy piętnastokilometrowy spływ pontonowy (rafting) kanionem rzeki Tary. Niezapomniane widoki, wodospady, piękne góry i moc wrażeń. Wszystko nosiło posmak czarnogórskiej rakii, którą na starcie uraczyli nas organizatorzy spływu. Czarnogórcy proklamowali niepodległość od Serbii dopiero w maju 2006 roku, ale już dzisiaj marzą o członkostwie w Unii Europejskiej – czują się europejczykami i znają wartość swoich walorów turystycznych. Po spływie rozpoczęliśmy dwudniowy trekking w okolicach znajdującego się na Bośniacko – Czarnogórskiej granicy szczytu Maglić (2386 m n.p.m.). Jeżeli chodzi o oznaczenie szlaków obydwa graniczące ze sobą państwa zasługują na pałę – podobnie jest z wiedzą geograficzną mieszkańców. Ku naszemu zdziwieniu mało kto ze spotykanych tubylców wiedział co to jest Maglić, nie mówiąc już o wskazaniu doń właściwej drogi. Pomimo wszystko daliśmy radę i popijając wodę z rzeki doczłapaliśmy do podnóża szczytu – z racji na zalegające śniegi, dalsza wędrówka okazała się jednak niemożliwa.

Z Czarnogóry tranzytem przez Albanię (do której jeszcze wróciliśmy) udaliśmy się do Kosowa. Nieuznawana przez Serbię i sporą część społeczności międzynarodowej republika zadziwia mnogością kontrastów. Przy wjeździe sympatyczni pogranicznicy informują o obowiązku wykupienia specjalnego ubezpieczenia samochodu, które kosztuje 45 euro. Gdy już wykupiliśmy ubezpieczenie dowiedzieliśmy się, że pieczątka Kosowa w paszporcie może być źródłem problemów przy ewentualnym wyjeździe od strony Serbskiej, dlatego też bezpieczniej jest opuszczać granicę w Macedonii (nieuznawanej z kolei przez Grecję, zatem do Grecji lepiej jechać przez Albanię).
Po próbce tego jak wygląda Albania byliśmy przekonani, że uchodzące za najbiedniejszy kraj kontynentu Kosowo zaskoczy nas jeszcze większą ruiną. Nic z tego. Kosowo zaskoczyło nas, ale w miarę dobrymi drogami oraz sklepami, hotelami, stacjami benzynowymi i kasynami, których nie powstydziłoby się Monte Carlo. Co ciekawe, republika nie posiada własnej waluty a jej mieszkańcy posługują się euro (naturalnie państwo nie jest częścią europejskiej wspólnoty walutowej). Bieda Kosowa polega jednak na kosmicznych dysproporcjach. Luksusowe sklepy w Kosowie nie mają klientów a znajdujące się co kilkaset metrów stacje benzynowe od dawna nie uświadczyły żadnego samochodu. W uproszczeniu można powiedzieć, że państwem rządzi mafia (głównie handel narkotykami i kobietami) i tu w majestacie prawa lokuje pieniądze. A zwykli mieszkańcy? Klepią biedę. Jeden z napotkanych Kosowian opowiadał nam o olbrzymim bezrobociu kontrastującym budowanymi na pokaz bankami. W podzięce za zbombardowanie Serbii w zeszłym roku Kosowianie nadali jednej z głównych ulic Prisztiny nazwę bulwaru Billa Clintona, a sam były prezydent USA odsłonił swój pomnik (nieco podobny do monumentów Lenina). Władze Kosowa, za wszelką cenę chcą się przypodobać społeczności międzynarodowej. Ta zdaje sobie jednak sprawę z napiętych stosunków pomiędzy Kosowem a Serbią, pomiędzy zamieszkującymi w większości państewko Albańczykami a serbską mniejszością. Przed kolejnym rozlewem krwi Kosowa bronią powszechnie spotykane na ulicach międzynarodowe oddziały KFOR. Chodząc po ulicach Prisztiny odnosi się wrażenie, że gdyby wyjechały stąd wojska innych państw z dnia na dzień, rzeź zaczęłaby się od nowa. Pomimo wszystko turysta czuje się bezpiecznie a dla bardzo przyjaznych miejscowych stanowi swoistą atrakcję. Kosowo jest tanie i atrakcyjne – warto je odwiedzić.

Republika Macedonii. Nieuznawane przez Grecję i znane na arenie międzynarodowej pod tymczasową nazwą „Była Jugosłowiańska Republika Macedonii” państwo zachwyca starożytną historią, architekturą i swoją wielokulturowością. Obok prawosławnych cerkwi do nieba wznoszą się minarety muzułmańskich meczetów a na dyskotekach w turystycznej Ochrydzie wspólnie bawi się młodzież obojga wyznań. Młodzi przyszłość swojego kraju widzą w zjednoczonej Europie, którą widują w zachodnich telewizjach i w postaci odwiedzających region turystów. Macedońska dyskoteka różni się jednak od dyskoteki polskiej przede wszystkim pod trzema względami:
1. chłopcy bawią się osobno a dziewczęta osobno, 2. muzyka jest na żywo i więcej się śpiewa niż tańczy, 3. mało kto pije alkohol a jeżeli już to w skromnych ilościach. Ceny w Macedonii są raczej niskie – za dwupokojowy apartament z kuchnią, łazienką i balkonem – nieopodal Jeziora Ochrydzkiego zapłaciliśmy niecałe 5 euro od osoby.

Największą ciekawostką podróży była chyba jednak Albania. Podobnie jak w Kosowie na każdym kroku widać niespotykane nigdzie indziej kontrasty. Drogi są albo bardzo dobre (np. autostrada do Kosowa) albo prawie żadne (większość). O ile po beznadziejnych drogach tłoczą się stare mercedesy (symbol albańskiego lansu, najpopularniejszy pojazd na ulicach) o tyle autostradami wieśniacy wyprowadzają na pole krowy, a młodzi Cyganie wykorzystują je jako boiska do piłki nożnej. Obserwując sposób prowadzenia samochodów przez autochtonów trudno nie odnieść wrażenia, że nie obowiązują tu żadne przepisy ruchu drogowego a najważniejszym elementem każdego pojazdu jest… klakson. Albania to kraj górzysty, swym pięknem przewyższający wszystkie znane mi państwa europejskie. „Zwykli, szarzy” Albańczycy kupują używane obuwie w sklepach, w których sami muszą dobrać dwa buty do jednej pary oraz używane, stare telewizory, które kilka lat temu zalegały na niemieckich śmietnikach. Bogaci, najczęściej związani z mafią przedstawiciele klasy wyższej, zakupy robią np. w usytuowanej w centrum Tirany galerii handlowej Europa Trade Center.
Obok zdewastowanych domostw i budynków użyteczności publicznej podobnie jak w Kosowie wyrastają szklane domy – kasyna i hotele, budowane z tych samych co w Kosowie pieniędzy. Albańczycy są narodem niezwykle dumnym, jednak nieco naiwnie patrzącym na geopolitykę – świadczy o tym chociażby ślepe uwielbienie polityki Stanów Zjednoczonych, które objawia się np. w nadaniu jednej z ulic Tirany imienia Georga W. Busha.
Ten pełen kontrastów kraj od dawna aspiruje do członkostwa w Unii Europejskiej (sami oceńcie szanse), podczas pobytu w Tiranie byliśmy świadkami manifestacji tutejszych socjalistów, którzy żądali od władz szybkiej akcesji do Wspólnoty. Daleko idący optymizm.
Z perspektywy przybysza z Polski ceny w Albanii są niskie a cudowne góry i ciepłe morze sprawiają, że kraj ten jest ciekawym ale niestety wciąż nieodkrytym miejscem wakacyjnych wojaży.

Z Albanii udaliśmy się do Grecji. Przed wyjazdem wiele słyszałem o panującym tutaj kryzysie gospodarczym – szczerze mówiąc kryzysu nie dostrzegłem. Dostrzegłem za to wysokie ceny paliwa i żywności oraz szukających okazji do „skrojenia turysty” lokalnych przedsiębiorców. Pierwszego dnia zwiedziliśmy znane na całym świecie Meteory – wiszące na skałach klasztory prawosławne, aby następnie udać się na pierwszą tegoroczną kąpiel morską do malowniczej wioski Kokkino Nero. Plaże tutaj są kamieniste ale malownicze. Prawdziwe piękno jednak rozpoczyna się w górach, gdzie odbyliśmy dwudniowy trekking po masywie Olimpu. Z mitologii znamy kapryśne charaktery greckich bogów – taka też jest ich górska siedziba. W jednej chwili świeci słońce a zaraz pada deszcz, kilkaset metrów wyżej pośród mrozów zalega pokrywa śnieżna. Noc spędziliśmy w schronisku na wysokości 2100 m n .p. m. Ceny wysokie, warunki średnie, atmosfera daleko odbiegająca od polskich, radosnych klimatów schroniskowych. Aby nie było za głośno właściciele zabronili nawet… gry w karty. Co kraj to obyczaj. Wszystko jednak rekompensuje samo zdobywanie góry bogów. Znakomity, dosyć wymagający (zwłaszcza o tej porze roku) szlak poprowadził nas na szczyt Skala (2866 m n .p. m.), gdzie ukłoniwszy się Zeusowi rozpoczęliśmy powrót do kraju.

W drodze powrotnej, jadąc przez Bułgarię odwiedziliśmy Serbię. Belgrad jest miastem imponującym, w którym zadbane, zabytkowe centrum kontrastuje z betonowymi pomnikami komunizmu. Obserwując życie stolicy odniosłem wrażenie, iż czas tutaj płynie w nieco innym tempie niż w pozostałych miastach regionu. Zakorkowane ulice i tłumy ludzi przewijających się przez główne ulice miasta sprawiają wrażenie, że jesteśmy w którejś z metropolii Europy Zachodniej. Nie odczuwa się tu jednak charakterystycznego dla innych państw bałkańskich parcia do zjednoczonej Europy. Serbowie widzą siebie jako lokalne mocarstwo współpracujące bardziej z Moskwą niż Brukselą, czują się upodleni rozpadem Jugosławii ale mimo wszystko zachowują pogodę ducha. Są dumni ze swojej tożsamości i tradycji, nie potrafią się jednak odnaleźć w nowych realiach. Wielką niewiadomą jest, jaką drogę w przyszłości obierze Serbia. Z perspektywy zachowania pokoju i pojednania w „kotle bałkańskim” jedyną szansą wydaje się być akcesja wszystkich państw regionu do Unii Europejskiej – do tego jednak jest jeszcze bardzo, bardzo daleka droga.

2010 r.

ps. krótki film z naszego bałkańskiego tripu: http://www.youtube.com/watch?v=v3LV-Zh1B78